TEATR NOWY – DZIEDZINIEC, KTÓRY PEŁNI FUNKCJĘ PRZESTRZENI PUBLICZNEJ.

PRZESTRZEŃ PUBLICZNA? ALE PO CO?

Wśród profili aktywistycznych i w rubrykach gazet, które poświęcone są miastu, do znudzenia powtarza się o roli zieleni, miejskich mebli, ograniczeniu ruchu samochodowego na rzecz pieszego i tak dalej. Jeśli śledzicie — wiecie. Jednocześnie często jest tak, że, jak już miasto w końcu postanowi coś zmienić, okazuje się, że zawsze jest jakieś „ale”. A to hamaki w parku są okupowane przez bezdomnych i to nie podoba się ludziom, a to mieszkańcy podwórek, na których zrywa się beton i sieje trawę nie życzą sobie ławek pod oknami, bo usiądzie element z piwem. I faktycznie, często jest tak, że skwerki, place, mini-parczki, zamiast zdobić miasto, stają się źródłem brudu (butelki, pety, kapsle, nieczystości, odchody), miejscem spotkań szemranego towarzystwa i siedliskiem dokarmianych spleśniałym chlebem gołębi.

Jeśli przyglądacie się takim miejscom, są one zazwyczaj użytkowane przez lokalnych pijaczków i emerytów, ale już niekoniecznie rodziców z dziećmi czy nastolatków. Ciekawym przykładem może tu być skwerek przy ul. Dąbrowskiego w Warszawie, który jest zaniedbany i opuszczony. Na jego dwóch krańcach mieszczą się jednak lodziarnia i restauracja z ogródkiem i tam jest już większy przekrój społeczeństwa.

MIEJSCA WSPÓLNE – GALERIA HANDLOWA.

Kiedy rozglądam się po przestrzeni, w której jestem, zawsze zwracam uwagę, kto jest obok mnie i jak z tej przestrzeni korzysta. I zawsze, nieustannie zadziwia mnie, że odkąd w Polsce powstały galerie handlowe pełnią one funkcję przestrzeni publicznej nawet dla osób, które nie planują nic kupić. Młode matki z wózkami (czy dlatego, że dostępne są tu bezpłatne toalety z przewijakami i dużo ławek, a po nawierzchni łatwo jechać wózkiem?), całe rodziny z kilkuletnimi dziećmi, ale przede wszystkim nastolatki. Zbite w grupy obsiadają ławki, często rozlewają się aż na podłogę, czasem polegują na kanapach w okolicach kina. Zazwyczaj stołują się w barach szybkiej obsługi i siorbią swoje milkshake’i, ale nie po to tu przychodzą — przychodzą tu, bo tu mogą być razem. Nic specjalnego tu nie robią. Czy to oznacza, że brakuje im świetlicy?

TEATR NOWY, JAK WSPÓŁCZESNY RYNEK.

Zaintrygował mnie też dziedziniec stołecznego Teatru Nowego, który to jest miejscem i masowo obleganym i uwielbianym przez okolicznych mieszkańców. Spadło na niego dużo krytyki ze strony ludzi związanych z projektowaniem przestrzeni, bo: za mało zieleni, za dużo betonu, a ta zieleń co jest to jakieś chwasty w sumie. Drzew tylko kilka. Słońce praży, daszku nie ma!

Musi jednak mieć coś w sobie, że tak bardzo lubią go mieszkańcy. Mówią „lubią” mam na myśli, że oni przychodzą tu dla siebie, dla swoich znajomych i sąsiadów, spędzić czas, a niekoniecznie na spektakl. I te za małe drzewa i beton, wcale im nie przeszkadzają. Przyjrzyjmy się temu sukcesowi Teatru, jako przestrzeni (przy czym nie jest to jednak przestrzeń publiczna, bo należałoby pójść do teatru lub coś zamówić w restauracji):

Plac jest częściowo ogrodzony, co sprawia, że ludzie nie boją się tu puszczać luzem ani dzieci, ani psów. Te pierwsze, nawet kilkuletne biegają hordami, jeżdżą na rowerach i hulajnogach lub wspinają na niewysokich drabinkach ustawionych na trawie. Psiarze mają swoje zwierzęta na smyczy i mogą z nimi wchodzić do środka budynku, ale też w okolicy jest mało psich parków i miejsc, gdzie pupila można puścić luzem, żeby się wybiegał. Zimą to najbliższe miejsce od okolicznych domów i kamienic, gdzie pies wieczorem może zrobić kilka kółek i to tu spotykają się psiarze.

Kiedy rodzice rozłożeni na leżaczkach ochładzają się napojami, a dzieciaki biegają dookoła i chlapią w upalne dni w chłodnej mgiełce, inni traktują to miejsce, jako miejsce pracy. Za dnia restauracja teatru zamienia się w regularny co-work. Duże stoły, dostęp do kontaktów, wygodne sofy tworzą miejsce, gdzie można w spokoju popracować, będąc razem ale osobno. Ale restauracja jest też miejscem spotkań lokalnych aktywistów, a sam teatr organizuje czasem różne eventy lub udziela pomieszczeń na warsztaty (te, które zupełnie przypadkiem udało mi się zainicjować, to były warsztaty pisarskie, które prowadziła Sylwia Chutnik). Jest tu półka wymiankowa na książki, a do niedawna mieściła się tu również księgarnia.

Co ważne — obsługa nie piorunuje wzrokiem, kiedy zamawia się napój i siedzi nad nim długo, co sprawia, że miejsce jest przyjazne do pracy czy spotkań sąsiedzkich i mimo komercyjnego charakteru wykluczenie ze względu na ceny nie jest tu takie duże.

Na parterze znajdują się też toalety, co na pewno przemawia za tym miejscem spotkań zarówno w oczach rodziców z dziećmi, jak i ludzi z niepełnosprawnościami. Temat banalny, ale ciężko się wybrać do parku, jeśli nie ma się gdzie załatwić/przewinąć dziecka.

CZEGO SZUKAMY, CZEGO POTRZEBUJEMY?

Jakie wnioski można z takich obserwacji wyciągać na przyszłość przy budowaniu niekomercyjnej przestrzeni dla wszystkich? Tu jeszcze zabawny fakt z życia dzielnicy: swego czasu mieszkańcy postanowili postawić na wspomnianym dziedzińcu wieszak z ubraniami dla potrzebujących. Były to czyste i dobrej jakości zimowe okrycia — kurtki, płaszcze czy swetry. Mieszkańcy wyznaczyli nawet dyżury, żeby porządkować to miejsce. Każdy, kto uważał się za potrzebującego, bez opłaty mógł zabrać okrycie z wieszaka. Ku zdziwieniu organizatorów i uczestników, wkrótce ubrań zrobiło się więcej niż potrzebujących, którzy byli wykluczeni cyfrowo i o akcji na dziedzińcu (na który zwyczajowo się nie zapuszczali) w ogóle nie wiedzieli.

Co jest potrzebne, żeby stworzyć dobrą przestrzeń publiczną? Jakie potrzeby mają mieszkańcy, a co ich odstrasza? I dlaczego w Polsce wciąż mamy tej przestrzeni tak mało, że jej rolę przejmują miejsca komercyjne?